Kot dochodzący

Jeśli spodobał Ci się ten artykuł, udostępnij go na:

Miałem kiedyś kota, który tak naprawdę nigdy nie był mój. Korzystał tylko z mojej gościnności, a raczej z gościnności moich rodziców, jako że ja byłem wówczas dzieckiem. Całkiem możliwe, że miał gdzieś swój własny dom i swoich stałych opiekunów, którzy nawet nie wiedzieli, że ich pupil odwiedza innych ludzi.

Kot mój i nie mój

Będąc dzieckiem miałem zwyczaj znoszenia do domu wszelkich stworzeń, które potrzebowały pomocy – w rzeczywistości lub tylko w mojej wyobraźni. Rodzice nie byli specjalnie uszczęśliwieni tym, praktykowanym przeze mnie procederem, ale chyba nie chcieli podcinać skrzydeł młodzieńczej pasji, bo nie protestowali nazbyt mocno. Niemniej jednak starali się jak najszybciej ulokować gdzieś moje „zdobycze” – wypuścić z powrotem na wolność, jeśli były to zwierzaki dzikie – po wyleczeniu – lub oddając w dobre ręce, na przykład w przypadku kociąt (oczywiście niektóre z nich zostawały u mnie na dłużej).

Kot, o którym chciałbym tu opowiedzieć, był jednym z takich znalezionych przeze mnie i przyniesionych do domu zwierzaków. Nie był jednak zabiedzonym kociakiem lecz całkiem dorodnym, dorosłym kocurem. A natknąłem się na niego… na własnej klatce schodowej, niemal na własnej wycieraczce. Skąd się na niej wziął – nie wiadomo. Stwierdziwszy więc, że futrzak na pewno potrzebuje pomocy, wziąłem go pod pachę i zaniosłem do domu, czemu wcale nie protestował – wręcz odwrotnie, wyglądał na bardzo zadowolonego. Jeszcze bardziej zaskakującym było to, że w moim mieszkaniu zachowywał się tak, jakby był u siebie. Rozwalił się na kanapie i łaskawie zjadł mięsko, którym poczęstowała go moja mama.

Futrzak spędził u nas niemal cały dzień. Oczywiście całym sercem pragnąłem, by został ze mną na stałe, rodzice jednak wyperswadowali mi to, twierdząc, iż kot na pewno ma swój dom, zbyt był zadbany i spokojny, jak na bezdomne, porzucone stworzenie. Zresztą o zmierzchu kocur sam zaczął zdradzać chęć opuszczenia naszego mieszkania, stojąc pod drzwiami i miaucząc. Trudno było mi się z tym pogodzić, ale wyniosłem futrzaka na dwór. Ten zaś podniósł ogon do góry i dziarsko pomaszerował przed siebie a ja, patrząc jak odchodzi, byłem przekonany, że więcej go nie zobaczę – myliłem się… Ku mojemu zaskoczeniu, jakieś dwa dni później kot siedział przed wejściem na klatkę schodową. Przywitał się ze mną i – ku jeszcze większemu zaskoczeniu – pomaszerował za mną do domu.

Od tej pory kocur stał się częstym gościem w moim rodzinnym domu. Wpadał, by się ze mną pobawić, zjeść coś, czasami zostawał na noc. A nierzadko też towarzyszył mi, gdy bawiłem się na podwórku. Jak długo to trwało, już nie pamiętam, nadeszła jednak chwila, gdy przestał przychodzić. Nigdy nie dowiedziałem się, co się z nim stało. Nigdy też nie udało mi się ustalić, kto był jego „prawowitym” opiekunem. A może tak naprawdę był bezdomnym zwierzakiem, który korzystał z ludzkiej życzliwości, wędrując od domy do domu? Taki „kot dochodzący”. A może „przechodni”?

Czy wiecie, gdzie wasz kot bywa kiedy jest poza domem? Warto sprawdzić u bardziej oddalonych sąsiadów, czy nie mają kota tej samej wielkości i maści. To się zdarza. Znaliśmy kiedyś dwie rodziny, które przez lata wierzyły, że mają tego samego kota, a on tak wędrował od miski do miski. Coś w rodzaju managere à trois.

Terry Pratchett, Gray Jolliffe: Kot w stanie czystym. Prószyński Media sp. z o.o., Warszawa

Tekst: Jacek P. Narożniak
Zdjęcie: By Hisashi from Japan
(D01_8107Uploaded by Caspian blue)
[CC BY-SA 2.0], via Wikimedia Commons

Blue_Bis Baner

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *